„Na 35 metrach domowego więzienia wolna jestem…”

To kawałek mojego nowego kawałka, który na samym początku izolacji pojawił się w moim życiu… Jedna z wielu piosenek, które teraz przychodzą… o tym, co robię, gdy nie ma nic – poza mną samą… O cieszeniu się drobiazgami i fantazjowaniu – bo jak wiadomo – wyobraźnia i świadomość mają potężną moc 
Bo to, o czym myślę i to, co czuję sprawia, że nie tylko moje ciało reaguje w bardzo konkretny sposób, ale świat, który mnie otacza także to odczuwa.

Radość – energia się poszerza.
Smutek – izolacja.
Ciekawość – otwierają się nowe możliwości.
Żal – zapadanie się w siebie.
Wdzięczność – połączenie ze wszystkim.

Kiedyś zastanawiałam się nad tym, jak by mi było w więzieniu.
Czułam, że sama ze sobą raczej nie powinnam się nudzić.
I tak rzeczywiście jest 
Czuję, że właśnie teraz jestem w więzieniu, więc mogę mówić, czym jest dla mnie owo więzienie.

Nudy faktycznie nie ma, ale pragnienie realnej bliskości ludzi i tego, co sobie dajemy, kiedy jesteśmy razem. Dzielenia się historiami, uważności, wymiany energii, zachwytu i poczucia sensu istnienia, kiedy się wzajemnie inspirujemy.
Bo przecież nie jesteśmy sami na tej planecie i gdybyśmy z założenia mieli żyć w izolacji – to każdy by dostał bezludną wyspę na własność i swój świat kreował na własnych zasadach.
Ale my – homo ludens – lubimy być w towarzystwie innych – i nie tylko się bawić, ale też rozwijać i wzrastać…

I tu pojawia się mój wewnętrzny „numerologiczny” konflikt – jak pogodzić „dziewiątkę” (misjonarza) z „siódemką” (filozofem i samotnikiem). I choć od urodzenia do przerabiam, to wcześniej to zawsze był mój wybór, czy jestem na zewnątrz, czy w środku. A teraz nie mam wyboru… Mogę być spełnioną „siódemką” w przymusowej izolacji, ale „dziewiątką” nie za bardzo… „Online”? Dając siebie w cybernetycznej przestrzeni? Bez realnego kontaktu? Bez emocji? Bez zajrzenia w czyjeś oczy? Bez poczucia, że ktoś ze mną jest?

Dużo się zastanawiam ostatnio nad tym, co nas spotkało.
Nie chcę wnikać, kto i dlaczego, ani czy ten wirus jest naprawdę tak niebezpieczny, jak go malują. Ale jedno siedzi mi w głowie – to że zaczęliśmy się obawiać… Boimy się obcych ludzi, choroby, utraty pracy i pieniędzy. Boimy się… że to koniec… Wielu z nas dosłownie przestało żyć i realizować swoje marzenia, bo w obecnym świecie wielu rzeczy zrobić się nie da…

I tu moje pytanie:

Czy naprawdę warto bać się śmierci?

Osobiście wątpię.

Nieunikniona jest i można ją traktować jako swego doradcę – jak mawiał Carlos Castaneda:

„Śmierć to nasz odwieczny towarzysz. Zawsze podąża po naszej lewej, na wyciągnięcie ręki za nami. To jedyny mądry doradca, na jakiego może liczyć wojownik. Jeśli wydaje mu się, że wszystko zmierza ku złemu i że za chwilę zostanie unicestwiony, wojownik może obrócić się ku śmierci i spytać, czy faktycznie tak jest. Śmierć odpowie mu wówczas, że się myli, że jedynie jej dotknięcie się liczy. A ja jeszcze cię nie dotknęłam, powie.”

Carlos Castaneda, Podróż do Ixtlan (1972)

Czego więc się bać?
Oczekiwania na śmierć?
Czyli praktycznie całego realnego życia?
Do samiutkiego końca?
Czy warto???

I na koniec jeszcze takie nepalskie przysłowie:
„Lepiej żyć jeden dzień jak tygrys, niż sto dni jak owca.”

🎶🦋🎶

Foto: Iwona Wojdowska