
Kiedy myślę o Kubie, to „widzę” ludzi, którzy są razem. Nawet w dużych miastach sąsiedzi dobrze się znają i celebrują wspólnie spędzane chwile.
Pamiętam, że my kiedyś też tacy byliśmy…
Dorastałam za komuny. Podwórko pełne dzieci. Częste odwiedziny licznej rodziny.
Nie byliśmy sami.
Ale system runął i nadszedł czas dobrobytu, a wraz z nim bieda emocjonalna.
Pozamykaliśmy drzwi, osiedla i unikamy „obcych”…
Do tego doszły smartfony, tablety i… czasy zrobiły się takie, że nie ma już komu spojrzeć w oczy.
I tu zaczyna się pewna ciekawa historia – w dużym stopniu polsko-kubańska, ale też artystyczna.
Znajomy z Kuby zamieszkał z rodziną w domku na obrzeżach Warszawy. Otwarty i serdeczny postanowił poznać nowych sąsiadów i przeszedł się po okolicznych domach z upieczonymi przez siebie babeczkami. Kubańskimi oczywiście.
Sąsiedzi byli bardzo zaskoczeni, że jakiś Mulat puka im do drzwi i częstuje swoimi wypiekami, ale z uprzejmości dary przyjęli.
Po kilku latach, kiedy wszyscy bardzo się zaprzyjaźnili, wielu z nich wyznało, że podarowanych babeczek z obawy nie zjedli…
Kiedy usłyszałam tę historię, to pomyślałam sobie: „Jaki to wspaniały zwyczaj! Wprowadzasz się do nowego miejsca i odwiedzasz sąsiadów, żeby się przedstawić.”
Sama nie tak dawno zamieszkałam w nowym mieszkaniu, które właśnie remontowałam i trzeba przyznać, że robiłam przy tym sporo hałasu.
Kiedy więc spotkałam sąsiada zza ścianym, to zrobiłam „ten pierwszy krok”. Przeprosiłam za niedogodności i obiecałam zaprosić na kawę – jak już zakończę działania i będzie można sobie spokojnie usiąść i porozmawiać.
Ten miły człowiek nigdy się nie skarżył i widać było, że bardzo się ucieszył, że się poznamy.
Ale minęło kilka tygodni i nagle, któregoś dnia zobaczyłam, że sąsiad najwyraźniej się wyprowadza…
Przed jego mieszkaniem stały spakowane rzeczy, a wśród nich instrumenty…
Gitary… keyboard…
Zgłupiałam.
Naprawdę byłam w szoku.
Ale gdy ochłonęłam, to postanowiłam zbadać temat.
I jak się okazało – ten sympatyczny i jednocześnie bardzo przystojny mężczyzna – rzeczywiście okazał się być kompozytorem i producentem nagrań… i właśnie opuszczał Warszawę, by szukać inspiracji na południu Polski…
Serce mi stanęło na chwilę…
„Jaki rodzaj muzyki?” – zapytałam.
„Disco polo” – odpowiedział.
„Ufff… Jak dobrze, że nie jazz ani etno!” – pomyślałam – „Trudno by mi było to sobie wybaczyć…”
Mijały kolejne miesiące. Choć bez „babeczkowej pielgrzymki” po sąsiadach, to jednak rozglądałam się uważnie i uśmiechałam do spotkanych ludzi – bo przecież nigdy nie wiesz, kto za ścianą mieszka. Nie słychać znikąd głośnej muzyki, ale od znajomych dowiedziałam się, że bardzo znany muzyk też tu ma swoje mieszkanko.
I nagle po długim „polowaniu” – JEST!
Niestety… w windzie…
Wyczekiwane spotkanie trwało w sumie może jakieś 25 sekund…
Bez emocji, bez „chemii” – bo czasu zdecydowanie za mało…
Muszę przyznać, że wyjątkowo trudne czasy mamy teraz.
Dookoła zabetonowane jest wszystko, bo to samo centrum miasta.
Podwórka z trzepakiem nie ma, ławeczki pod domem też.
Jak tu relacje budować?
Jak żyć???
Cukier w domu każdy ma – no chyba, że nie chce, ale wtedy też do sąsiada nie pójdzie „po prośbie”…
Brak telewizora od dawna nie jest dobrym pretekstem…
Myślę o tym często i szukam rozwiązania: „Jak to zmienić? Jak nas znowu do siebie przybliżyć ? Tych, co tak blisko, a jednocześnie tak daleko…”
I w tak zwanym międzyczasie, a dokładniej przedwczoraj – odezwał się do mnie człowiek. Napisał, że uczy innych kubańskiego tańca i moje płyty chce kupić. Wiadomo, że tylko ode mnie kupić je można, więc może wysyłka? Albo spotkanie? Bo oboje w Stolicy mieszkamy, to może się jakoś uda?
„Co powiesz na centrum?”– zapytałam i podałam nazwę najbliższego charakterystycznego miejsca…
„Wspaniale! Bo ja mieszkam tuż obok!” – odpowiedział.
To mój sąsiad
Mieszkamy w tym samym domu.
Dzieli nas 6 pięter.
Oboje byliśmy na Kubie.
On tańczy, ja śpiewam.