
Tydzień temu miałam dwa niesamowite spotkania, które pokazały mi kompletnie różne światy – na swój sposób równoległe, w danej chwili pozostające w zasięgu ręki – stanowiące dwa odrębne wątki dzielące moją przeszłość z teraźniejszością.
Jeden temat to środowisko, w którym przez wiele lat się obracałam. Magiczny świat show biznesu i celebrytów, gdzie najważniejsza jest statystyka i poziom sprzedaży – niekoniecznie własnego talentu. Drugi równoległy wymiar to czas, jaki spędziłam na Kubie, gdzie udało mi się spotkać wielu ciekawych ludzi. Osób, które pokochałam i dzięki którym zaczęłam wracać do własnych korzeni. Tam na nowo odkryłam muzykę i radość jaką ona ze sobą niesie, jaki ma wpływ na ludzkie zachowania, serdeczność i chęć bezinteresownego pomagania innym.
Ale po kolei…
Pracę w show-biznesie rozpoczęłam jeszcze jako szesnastolatka i przez 9 lat nieustannie miałam z tym tematem bezpośredni kontakt. Zajmowałam się różnymi rzeczami. Od przygotowywania festiwali poprzez działanie w studiu nagraniowym, aż po „zaliczanie” kolejnych teatrów, stacji radiowych i pomaganie przy tworzeniu produkcji telewizyjnych. Bez końca uczyłam się z czym tak naprawdę sława może się łączyć, jakie konsekwencje za sobą niesie. Wnioski miewałam różne i w większości przypadków mało radosne. Zapewne z tego właśnie powodu po wielu latach poczułam się wypalona, jakby wyczyszczona z dawnych marzeń. Zaniechałam jednak analizy tego stanu, po prostu zmieniłam zajęcie.
Nie tak bowiem wyobrażałam sobie dzielenie się sztuką, czyli w moim pojęciu pozytywną energią. Inicjowanie cudzej radości w moim pojęciu winno było stanowić główne motto artyzmu. Mało kto jednak skłonny był przyznać mi rację. Zapewne właśnie z tego powodu niewiele poza pieniędzmi za własne pozytywne nastawienie sporadycznie dostawałam.
W świecie tzw. artystycznym – czyli show biznesie – wg mnie brakowało (i nadal brakuje) czegoś głębszego. W tamtych latach, kiedy zajmowałam się promowaniem cudzych talentów, sporadycznie widziałam, by ktoś próbował bawić się w „zbawianie świata”, prawie nikomu żadna misja nie przyświecała. Bóg zwany „mamoną” kierował niemal wszystkimi i wszystkim. Artysta był głównie po to, by dostarczać rozrywkę, ale też by inni mogli na nim i jego twórczości zbijać fortunę. Zero chęci życzliwego kontaktu z ludźmi, brak potrzeby inicjowania przyjaźni w ramach tej samej branży. Jedno wielkie tworzenie barier hamujących zdrową wymianę energii. Nic ponad to.
Wiadomo nie od dziś, że środowisko, w którym żyjemy, ma na nas potężny wpływ. Albo nas „karmi”, albo „karmi się nami”. Zgodnie z tą zasadą show-biznes zabija w ludziach życzliwość i ufność. To świat pełen tzw. rekinów finansjery. Marzyciele – tacy jak ja – stanowią w tym oceanie zaledwie mało istotne płotki. Mimo to jednak odpływając, czy wręcz uciekając z tego akwenu zabrałam ze sobą pewne marzenie, że kiedyś jeszcze stanę się swego rodzaju złotą rybką, osobą umiejącą spełniać ludzkie marzenia.
Oczywiście wzajemna inspiracja i wymiana energii to coś więcej niż urok chwili. Ów stan, kiedy swobodnie można być sobą, gdy inni chcą się z nami dzielić czarem własnej intymności, czyli magią świata wewnętrznego. I ta myśl nie dawała mi spokoju przez wszystkie te lata, że chciałabym własną muzyką oczarować smutnych i zagubionych w taki sposób, aby niczym dzieci znowu zaczęli się bez powodu śmiać i bawić, zamiast walczyć o brzęczącą monetę, której do grobu ze sobą i tak nie zdołają ze sobą zabrać.
Przez ostatnie 5 dni na festiwalu „Skrzyżowanie Kultur” siedząc pod samą sceną przyglądałam się artystom, chłonęłam ich energię, nurzałam się w ich pogodzie ducha i optymizmie. To zainspirowało mnie do dokonania kilku porównań – Oni i ja. Co nas łączy? Jakie punkty styczne istnieją, a czego mi w moim pojęciu brakuje, bym mogła podobnie do tych muzyków częściej się uśmiechać, zarażać radością.
Dwa tygodnie temu miałam premierę albumu Mariposa „Efekt Motyla”. Wykonując na scenie utwory z własnej płyty wyraźnie poczułam energię latynoskich krajów, która niczym magia samej Hawany wypełniła salę. Analogicznie do atmosfery, która panowała na warszawskim festiwalu muzyki etnicznej, moi słuchacze dali się porwać radości, jaką te rytmy ze sobą niosły. Kontakt muzyk-słuchacz stał się ważniejszy od tego, czy wokalistka kiedykolwiek zostanie okrzyknięta gwiazdą estrady, czy też nie.
Bo muzykę etno gra się z serca, a nie pod dyktando świata „mamony”. Na wszystkich scenach, często dla niewielkiej publiczności, przede wszystkim czerpie się radość z grania. Pieniądze stają na drugim planie. Oczywiście pozostają ważne, bo stanowią dowód na to, że praca muzyków ma sens, ale nie tylko „mamona” pobudza tych artystów do działania.
W moim pojęciu właśnie o to chodzi w życiu. O radość i naturalność.
Oczywiście płyta, którą nagrałam na swój sposób jest komercyjna. Mimo to jednak pozostaje „inna”, bo niestandardowa. Zawarta na niej muzyka pochodzi z innego końca świata. Niesie z pozoru banalny przekaz, że możemy żyć szczęśliwie, a jednocześnie przywraca słuchaczom chęć do zabawy, do śpiewania i tańczenia.
Czy przyjmie się w naszym kraju?
Mam nadzieję, że tak, że wszystkim nam będzie przypominać o tym, co najważniejsze, co nosimy w sobie, co tak naprawdę wyssaliśmy już z mlekiem mamy. Nie wiem, czy Mariposa kiedykolwiek stanie się hitem. Nawet nie wiem, czy się zwróci. Zakładam jednak, że nawet niewielkiej liczbie słuchaczy da radość i przywróci chęć do uśmiechu. Motyl „Mariposa” już dwa tygodnie temu zaczęła latać, niech więc swymi motylimi skrzydłami pobudzi innych do radości działania.