
Jak niektórzy wiedzą – miałam w życiu sporo szczęścia w temacie „podróże”. Ale nie żebym była szczególnie majętna… Najczęściej jeździłam za tzw. grosze i dlatego często podróżowałam autostopem. Nawet na lotniskach zdarzało mi się szukać darmowego sposobu, by się z niego wydostać.
„Polka potrafi” 🙂
I muszę Wam powiedzieć, że jeżdżenie bez kasy ma sporo zalet – bo nie tylko zawsze Cię na nie stać, ale co najważniejsze – wiesz, że musisz kombinować, bo inaczej nie przetrwasz. A to znaczy, że poznajesz przyjaznych ludzi i potem spędzasz z nimi godziny lub nawet dni swojego życia – dzieląc się wszystkim, co naprawdę masz – czyli doświadczeniem i opowieściami 🙂
Kilka lat temu wyjechałam z rodziną w poszukiwaniu „raju” – z planem szybszego przejścia na emeryturę, czyli zamieszkania gdzieś w tropikach i spędzenia reszty dni beztrosko na hamakach. Wysiedliśmy na lotnisku na Jukatanie w Meksyku i lądem przemierzaliśmy Amerykę Centralną. Ale ta podróż wyglądała inaczej niż inne – nie chodziło o przygodę, ale to, by znaleźć miejsce, w którym czujemy się tak dobrze, by tam zostać – na zawsze. Wysiadaliśmy z kolejnych autobusów z jedynym pytaniem: „czy czujemy się tu jak w domu?”
Tak w 5 tygodni dotarliśmy do miejsca, które ma całe mnóstwo zalet, ale też jedną potężną wadę (jak na Karaiby)… prawie codziennie tam pada deszcz. I gdy dotarliśmy do Puerto Viejo de Talamanca na Kostaryce – tuż po kilkudniowym sztormie – odniosłam wrażenie, że… „ktoś zasunął” kolory. Morze Karaibskie było szare, niebo też, a zieleń dżungli szaro-bura… czyli mniej więcej tak jak w Polsce, kiedy w grudniu wsiadałam do samolotu…
Ale zanim wyjechałam stamtąd z depresją – zdarzył się CUD. Bo kiedy po trzech dniach zamierzałam uciekać na kostarykańskie zachodnie wybrzeże, gdzie prawie wcale nie pada – wyszło słońce i w końcu zobaczyłam kolory. Drogi zaczęły schnąć i nareszcie mogłam wyjść z domu – na plażę i do dżungli. Wtedy też poczułam, dlaczego – pomimo deszczowej pogody – miejsce to zatrzymuje ekspatów (dodam, że nielicznych). Bo wraz ze słońcem i z nami – ze swoich domów wyszły kraby, małpy, leniwce, tukany, kolibry, a także pumy i jadowite węże… I jak się okazało – to właśnie z powodu deszczu i dzikich zwierząt to miejsce nie jest przeludnione – zostają w nim tylko „twardziele”.
Okolice Puerto Viejo zamieszkują ludzie z 71 krajów. Żyją spokojnie i na minimalu. Nie mają wiele, bo wilgoć zjada nadmiar wszystkiego, co nie jest regularnie używane. A to, co poza obłędną przyrodą ich tam zatrzymuje – to czas. Bo w Puerto Viejo masz czas. Na kilkunastu kilometrach jedynej drogi, która biegnie wzdłuż oceanu i dżungli – nic Cię nie rozprasza. Jest tam zaledwie kilka sklepów spożywczych i knajpek. A ludzie przemieszczają się na zardzewiałych rowerach albo stopem, widzą się nawzajem i pozdrawiają „PURA VIDA” („CZYSTE ŻYCIE”).
Spędziłam w tym miejscu prawie rok. Nasyciłam się sobą i dziką przyrodą. Usłyszałam najlepsze w życiu koncerty – były to występy zwierząt, które przez 24 godziny na dobę opowiadały swoje historie. Spotkałam ludzi, którzy donikąd się nie spieszą i korzystają z tego, co dzieje się tuż przed nimi…
RAJ…
Ale wróciłam do Warszawy, bo tęskniłam – i do moich przyjaciół, których zostawiłam w szaro-burej stolicy i do jedynej w swoim rodzaju… kapusty kiszonej… Wróciłam też z powodu płyty, którą nagrałam na Kubie z moimi piosenkami w języku polskim. Ale kiedy wychodzę na ulicę i rozglądam się dookoła, to widzę, że nikt mnie nie widzi… Zaczepiam więc ludzi – uśmiecham się, zagaduję – bo tego najbardziej mi brakuje – kontaktu z żywą istotą, która jest tuż obok mnie w danym momencie.
Czuję, że wspólne celebrowanie „tu i teraz” daje mi najwięcej radości.
A jak Wy czujecie?