
Kiedy pracuję z ludźmi jako numerolożka lub coach-szczęścia, to najwięcej kontrowersji budzi moje twierdzenie, że to my sami jesteśmy kreatorami naszego życia i wszystkiego, co się w nim wydarza. Oczywiście potrafimy przypisać sobie udział w sukcesach, ale trudno nam uwierzyć, że to my sami sprowadzamy na siebie nieszczęścia.
Mogę Wam zagwarantować, że gdy uczciwie się sobie przyjrzymy, to bez trudu odnajdziemy sygnały, które wcześniej zignorowaliśmy. Ale nie o tym chcę pisać, bo sama wiedza, jak do tego doszło rzadko daje możliwość rozwiązania problemu i „wyjścia na prostą”.
Wolę sobie założyć, że skoro TO już się wydarzyło, to jest ku temu jakiś ważny powód. Więc zamiast koncentrować się na przeszłości – szukam rozwiązania pytając: „Co mogę z tym zrobić?” I żeby mieć lepsze rozumienie całej sytuacji zadaję jeszcze jedno pytanie: „Co jest w tym dobrego, skoro to wybrałam?”
I żeby nie było, że się tylko „mądrzę”– muszę się przed Wami przyznać, że przećwiczyłam to wielokrotnie na własnej skórze, bo miałam w życiu sporo dramatycznych sytuacji. Jedną z nich były początki raka dwunastnicy. Było to ponad 21 lat temu.
Żyłam sobie spokojnie i odżywiałam się „zdrowo”.
Tak sądziłam.
Dieta makrobiotyczna – kasze, ryż, fasolki, warzywa – wszystko kupowane w sklepach ekologicznych.
Ale mimo to przez mniej więcej rok cierpiałam z powodu niemal ciągłego bólu brzucha i głowy…
„Dlaczego mnie boli? Dlaczego choruję?” – ciągle zadawałam sobie takie pytania.
„Co mogę z tym zrobić? Jak mogę to zmienić?” – szukałam odpowiedzi i ratunku.
Nawet zaczęłam się dowiadywać, jak wyglądają badania lekarskie w takiej sytuacji, ale wizja rury włożonej mi do przełyku i dalej do żołądka sprawiła, że natychmiast odrzuciłam medycynę konwencjonalną.
Poprosiłam więc „Górę” o pomoc, ale z jednym zastrzeżeniem: „nie mogą to być lekarze”.
I nagle – któregoś dnia będąc w Parku Ujazdowskim poczułam potężną potrzebę, żeby pograć sobie na bębnach. W samym parku nie było nikogo z instrumentem i niespodziewanie przyszła do mnie myśl: „Wsiadaj na rower i jedź do 'Frajdy’ – tam są genialne bębny!”
Spojrzałam na zegarek.
18.30.
Jak dojadę do tego „czarodziejskiego” sklepu zostanie mi tylko kwadrans na granie.
„Nie ma sensu” – powiedziała racjonalna, lewa półkula mózgu, ale ta prawa związana z odczuwaniem nie dawała spokoju i wbrew logice, i oporowi ciała zmusiła mnie, by wsiąść na rower.
15 minut przed zamknięciem wparowałam do sklepu. Choć wokół było pełno rzeczy „magicznych” takich jak zioła, amulety, czy też piramidki, pod którymi można było usiąść, żeby się doenergetyzować, to wtedy interesował mnie tylko ON. Był wyjątkowy – jego ciepłe i głębokie brzmienie, piękne rzeźbione zdobienia, spirala namalowana na skórze…
Kosztował fortunę…
1200…
Wiedziałam, że nie wezmę go do domu…
Mieliśmy dla siebie tylko kwadrans…
I wtedy rozejrzałam się po sklepie.
Było pusto, ale naprzeciwko mnie siedział nieznajomy mężczyzna.
Przyglądał mi się przez chwilę i potem powiedział: „Drogi ten bęben, co nie? Jak chcesz – jadę za tydzień na Morawy. Tam są tańsze instrumenty. Możesz się ze mną zabrać i coś sobie kupić.”
Jak się pewnie domyślacie – nie trzeba mnie było długo namawiać.
Tydzień później jechałam z nim i jeszcze dwoma kobietami zbierać na Morawach zioła i oczywiście kupić mój pierwszy naprawdę tani i jednocześnie bardzo przyzwoity bęben. Ale co najważniejsze – w drodze dowiedziałam się, że ten człowiek „zobaczył”, co się dzieje z moim zdrowiem – bo on ma taki dar i po prostu „widzi takie rzeczy”. Wiedział, że jak mnie tam zostawi – „to padnę”.
Nie „padłam” i w konsekwencji ta choroba doprowadziła mnie do wielu wspaniałych rzeczy. Nie tylko do bębna i muzykowania, ale też do powrotu do zdrowia i świadomości, czym naprawdę jest sensowne jedzenie i dbanie o siebie. Nauczyłam się nie tylko wybierać i łączyć pokarmy, ale też jak chodzić, oddychać, ćwiczyć i masować swoje ciało. Bez leków wyszłam z choroby i co najważniejsze – wiem, że zrobiłam to sama. Bo poprosiłam, a gdy dostałam impuls to posłuchałam wewnętrznego głosu i zaufałam człowiekowi, który pojawił się na mojej drodze.
I jaki z tego wniosek?
Jak spotyka nas „nieszczęście”– to najczęściej nie jest „koniec świata”, ale znaczący punkt zwrotny. To moment, w którym dostajemy sygnał, że robimy coś źle, że mamy zmienić kurs, nauczyć się czegoś, zmienić sposób myślenia, lub działania.
Bo przecież teoretycznie każdy z nas chce być szczęśliwy, zdrowy i bogaty.
Czyż nie?
To dlaczego nie jesteśmy?
Może warto zadać sobie trochę pytań i poszukać odpowiedzi, które zmienią wszystko na lepsze?