Pamiętam moje pierwsze wyjście do „prawdziwego” kina…

Młoda okrutna byłam. Jakieś 10 lat może z maleńkim kawałeczkiem. Kino też wielkie nie było, choć wtedy wydawało się potężne. Usiadłam w pierwszym rzędzie i dosłownie wgniotło mnie w siedzenie…

„Blues Brothers” w kinie na Leszczynkach, czyli w Gdyni Chyloni przy stacji SKM Leszczynki. znaczy się 

Na ekranie zobaczyłam życie, jakiego dotąd nie znałam…

Ameryka… Szalone pościgi, nieprawdopodobne zwroty akcji, genialni aktorzy, muzyka i MISJA, dla której bohaterowie byli gotowi zrobić wszystko.

Choć od tamtego czasu widziałam ten film pewnie ze dwadzieścia razy, to czuję, że zawsze, gdy będzie okazja, to znowu go zobaczę. I to nie tylko przez sentyment, czy fenomenalną historię, wykonanie, czy inne walory muzycznego kina akcji, ale przez tą po-wagę intencji, która chodzi za mną do dziś…

Od tamtego momentu – gdzieś „po drodze” – widywałam różnych artystów, nie tylko na scenie, ale też poza nią. Niektórzy z nich mieli to „coś”, jakąś ważną treść do przekazania światu, inni natomiast skupiali swą uwagę na formie. Wiem, że jedni i drudzy robią to, co kochają i w co wierzą – nie oceniam ich decyzji i nie nadaję wartości ich twórczości. Nie zmienia to jednak faktu, że praktycznie od zawsze, w nie do końca dla siebie zrozumiały sposób, czułam między nimi różnicę. Po prostu czasem sztuka zbliżała mnie do Sacrum, innym razem nie odrywała mnie od ziemi nawet o milimetr. Przykładem pierwszej grupy jest Osjana, który przez lata przenosił mnie do swoich magicznych krain. I Peter Gabriel. I Nitin Sawhney. A także the Doors, czy musical „Hair”…

Ciągnęło mnie zawsze do nich i takiej twórczości, która pokazuje coś więcej. Czułam, że sztuka to potężne narzędzie dla globalnej transformacji, że daje ona artystom możliwości, żeby pokazać coś „dobrego”, coś „ważnego” – żeby otworzyć jakieś „drzwi” dla innych, by mogli oni przez nie przejść, kiedy już będą gotowi.

I tak to sobie właśnie żyłam i poznawałam artystów. Muzyków, fotografików, architektów, malarzy, kuglarzy. Czasem zatrzymywali mnie, czasem dawali odejść.
I tak właśnie ponad 30 lat temu zobaczyłam film genialny, wprost rewolucyjny, a mniej więcej 15 lat później jeżdżąc po Ameryce poznałam mojego „bohatera”, czyli Twórcę tego kultowego filmu, oraz kilku innych ponadczasowych dzieł kinematografii: Koyaanisqatsi, Powaqqatsi, Naqoyqatsi.
Ich twórca – Godfrey Reggio – chciał spędzić życie w zakonie, ale nie pozwolili mu „pracować na ulicy” – tam, gdzie czuł, że jest jego miejsce. Chcieli przenieśli go do biblioteki, ale się na to nie zgodził i odszedł z zakonu i dzięki temu Reggio zrobił te genialne filmy, które nie tylko zmieniły kinematografię, ale – co najważniejsze – pokazały nam szaleństwo białych ludzi…

Przez lata spotykałam różnych artystów i zastanawiałam się, jak to jest tworzyć. Nie tylko śpiewać, malować, czy tańczyć, ale otwierać się na coś, co chce się przez artystę urodzić… I oto nagle to ja sama usłyszałam piosenki, które dziś Wy możecie usłyszeć na mojej płycie (Mariposa „Efekt Motyla”).
Ale kiedy je usłyszałam, to wcale nie byłam piosenkarką. Robiłam muzykę, bo ją kochałam. Nie śpiewałam czyiś piosenek, ale bawiłam się głosem i grałam na różnych niezbyt popularnych etnicznych instrumentach. „Dżemowałam” z przyjaciółmi w piwnicy – dla czystej przyjemności. I wtedy przyszły do mnie one – te właśnie piosenki – i opowiedziały mi o tym, w co głęboko wierzę – że życie może być „warte przeżycia”, ale żeby to się mogło zadziać, to trzeba podjąć kilka kroków…

I pamiętam – że wtedy, gdy je usłyszałam, to się najpierw zawahałam, ale potem się zgodziłam, choć wiedziałam, że będę musiała zmienić całe swoje życie. Wyjść z strefy komfortu do świata. Pokazać swoją twarz i opowiedzieć o sobie. I poza tym – nauczyć się tych piosenek na pamięć – co chyba było największym dla mnie wyzwaniem i „progiem”, bo improwizacja zawsze była dla mnie najpiękniejszym sposobem kontaktu z „Tu i Teraz”.

Muszę Wam przyznać, że do dziś nie wiem, czy to ja odnalazłam w muzyce swoją misję, czy misja odnalazła mnie.
Ale to, w co głęboko wierzyłam zechciało się przeze mnie „wyśpiewać” i ”urodzić”.
I żeby nie było – wcale nie jest mi z tym łatwo.
Dokładnie tak, jak u Braci Blues…

Muzycy gdzieś daleko w świecie zajęci swoimi projektami (znaczy się na Kubie siedzą chłopaki i wyciągnąć ich w trasę do Polski będzie zadaniem podobnego kalibru, co odebranie męża Arecie Franklin), kasy w sumie brak, bo bookingów na koncerty na razie nie ma konkretnych… (trzeba się gdzieś w końcu będzie wkręcić za inną kapelkę, żeby było i filmowo, i dramatycznie też – tylko że muszę pamiętać, żeby z siatką swoją jechać, bo jak zaczną rzucać w nas butelkami, to nie wiem, czy przeżyjemy taki koncert 

Jednak muszę przyznać, że i tak nie jest tak źle, bo była narzeczona (narzeczony znaczy się) nie robi aż takich potężnych zamachów na moje życie, jak to było widać na filmie, a naziści wciąż trzymają się ode mnie z daleka… 

Niemniej biorąc pod uwagę, że to był mój pierwszy kinowy muzyczny film, który dosłownie wbił mnie w fotel, to niestety powinnam brać pod uwagę dosłownie wszystko…

PS – Kochani, będę szczęśliwa, jeśli ktoś z Was poczuje, że może i chce się jakoś przyłączyć się do tej misji i np. pomóc w organizacji koncertów.
Każdą dobrą energię przyjmę z ogromną wdzięcznością.


🎶🦋🎶