
Lubię podróżować, wykraczać poza progi własnego podwórka. Móc obserwować to, co mnie interesuje najbardziej, czyli to, jak jesteśmy od siebie różni. Co innego nas syci, czym innym karmimy własną wyobraźnię, inne bodźce motywują nas do działania, skądinąd czerpiemy radość.
Wiele widziałam, naiwnie sądziłam, że nic mnie już nie zdziwi, ale… myliłam się.
Kilka lat temu, kiedy byłam na największej światowej pielgrzymce – Maha Kumbh Mela (Indie, Allahabad), życie zaserwowało mi taką właśnie niespodziankę. Wtedy przybyło tam kilka milionów ludzi, żeby w czasie nowiu rytualnie wykąpać się w Gangesie, co zgodnie z tradycją miało nie tylko ich samych oczyścić z grzechów, ale także ich przodków. Zgodnie z hinduskimi wierzeniami taka kąpiel również uwalnia pielgrzymów z kręgu życia, śmierci i odrodzenia.
Korzystając z tak wyjątkowej okazji ja sama też poddałam się takiej rytualnej kąpieli. Dlatego szczęśliwa, że robię super robotę dla swojego rodu o wschodzie słońca doświadczyłam kilku pełnych zanurzeń w lodowatej rzece. Nie to jednak w tej opowieści jest najważniejsze. To zaledwie wstęp, żebyście mogli poczuć ważność i rozmiar tamtej imprezy.
Bo na Maha Kumbh Mela byli nie tylko tacy zwykli jak ja pielgrzymi, ale też święci mężowie nazywani sadhu. Jak nakazuje tradycja – ci mężowie w najróżniejszy sposób umartwiają się. To jogini, którzy zgodnie z tradycją przyjmują niewiele pokarmów i poddają własne ciała także innym praktykom duchowym. Ja sama za jednego z ciekawszych uznałam takiego pana, który przez kilkanaście lat trzymał jedną rękę w górze, dotąd, aż z powodu ciągłego niedokrwienia naprawdę mu uschła.
Ale nawet „bezrękiego” pana „pobił” inny jogin. Tamten sadhu nie tylko mnie zaskoczył, ale też zachwycił i wprawił w osłupienie. Jeszcze długo później pozostawałam pod wrażeniem jego zacięcia. Ów pan – widoczny na fotografii – tamtego dnia odstawił niezapomniane show. Pokazał coś, co zmieniło mój ogląd nie tylko na duchowość, ale też na męskość.
Ten nagi mężczyzna swoje przyrodzenie obwiązał sznurem, którego końce przywiązane były do samochodu osobowego. I tak się to zaczęło… Do auta wsiadło dwóch innych panów, a silnik był wyłączony. Na dachu samochodu stał kolejny mężczyzna zajęty podkręcaniem atmosfery. Za to nasz „święty mąż” – sadhu z fotografii – zaparł się, ruszył do przodu i ciągnąc za sobą auto z trzema pasażerami przeszedł z dobre 20 metrów…
Po obejrzeniu tego show nasunął mi się jeden wniosek – jeśli myślimy, że czegoś nie możemy zrobić, to niestety najczęściej kłamiemy… oszukujemy siebie samych, bo jak się okazuje – rzeczy z pozoru niemożliwe jak najbardziej są do zrobienia. Nie sądźcie jednak, że zachęcam do uprawiania tego rodzaju praktyk, bo nigdy nie wiadomo, jakby się mogły skończyć bez głębokiej wiary w sukces. Mam za to ochotę zachęcić Was do pójścia w ślady tego pana – oczywiście nie w kontekście odstawiania takiego show lub innego pokazu siły, ale raczej samozaparcia. Bo czasami wystarczy chcieć… uprzeć się… zaciąć… przeć do przodu, a wtedy cała reszta to już tylko… No właśnie, co? Bułka z masłem?
******
PS – kilka dni po mojej rytualnej kąpieli na Maha Kumbh Mela dotarłam do Varanassi (górny bieg Gangesu). Dane mi wtedy było zobaczyć stosy pogrzebowe i wrzucane do rzeki nie do końca skremowane ciała. Nocą dramatyzm tej sytuacji zwielokrotnił jeszcze dźwięk płynącego za oknem strumienia ludzkich odchodów, które wpływały właśnie do tej samej świętej hinduskiej rzeki, w której dane mi było zanurzyć się kilkakrotnie po czubek własnej głowy.
Wiedziałam, że wszystko jest mojej „w głowie” i natychmiast podjęłam decyzję, że nie wierzę w bakterie. Że ich w tej rzece na pewno nie było i nie ma…
Tamtego dnia odkryłam nieograniczone możliwości swojej świadomości – moja myśl zwyciężyła materię 🙂