
„Wychował mnie” mój brat – starszy ode mnie o 10 lat, jako nastolatek nieustannie słuchał muzyki genialnej, choć niekoniecznie łatwej w odbiorze. Zaczęło się więc od klasycznego rocka – w tym Led Zeppelin, The Doors i Jethro Tull. A potem był Komeda, Osjan i całe mnóstwo rodzących się w latach 80-tych polskich zespołów.
Gdy miałam 12 lat po raz pierwszy posłuchałam muzyki na „żywo”. I zaczęłam jeździć po Polsce, a potem już dalej w świat, by zobaczyć i posłuchać kogoś, kto mnie zachwycał. Widziałam nieprawdopodobnie utalentowanych artystów – od Prince’a przez Petera Gabriela, Bobbiego mcFerrina, Zap Mamę, po Take 6.
W tamtych czasach wczesnej podstawówki śpiewałam i robiłam swoje pierwsze nagrania na magnetofonie szpulowym, ale niestety muszę przyznać… miałam pecha i wylądowałam na lekcjach u niewłaściwej nauczycielki muzyki… Bez wnikania w szczegóły tej relacji mogę powiedzieć, że mając 15 lat przestałam śpiewać i przez 10 lat nie wydobyłam z siebie żadnego dźwięku, poza mówieniem, rzecz jasna.
Jednak potrzeba muzyki we mnie pozostała. Gdzieś pod skórą czułam, że to mój świat, moja rzeczywistość. Przez lata łapałam za różne instrumenty – akordeon, gitara basowa, bębny – a tuż przed nimi własne ciało, które intuicyjnie zaczęłam traktować jako naturalny instrument perkusyjny (body percussion). Było też aborygeńskie didgeridoo i keyboard. A gitara akustyczna czeka na mnie od dłuższego czasu. Wszystko, co robiłam z tymi instrumentami
– robiłam to po swojemu – „na czuja”, dla przyjemności, którą dawało mi powoływaniedo życia dźwięków i słuchanie ich.
W tym samym czasie – poza eksperymentami w świecie dźwięków – zajmowało mnie poszukiwanie własnego miejsca w show-biznesie. Kolejna zabawa, ale już nieco bardziej na serio.
Zaczęłam wcześnie, bo mając 16 lat. Przyłączyłam się do ekipy organizującej kultowy festiwal Nowa Era w Gdyni. Potem były inne festiwale – a to Jarocin albo Sopot, ale też praca w Telewizji Polskiej, w Teatrze Ekspresji w Sopocie, w Zone Vision w Londynie lub w wielu innych ciekawych i rozwojowych miejscach. Jednym z nich było studio nagraniowe, a wszystko to za sprawą mojej „Pierwszej Wielkiej Miłości”, wyjątkowego pana, dzięki któremu zupełnie mimochodem przez 4 lata miałam możliwość podglądać „jak to się naprawdę robi”, czyli gra i nagrywa płyty. Komponowanie, miksowanie i mastering, tym była wypełniona jego i moja codzienność. Sesje nagraniowe muzyków klasycznych, rockowych i etnicznych z całego świata. To dzięki niemu stałam się świadkiem i tak zwanym „przypadkiem” przeszłam „muzyczne studia”.
Przepracowałam w show-biznesie 9 lat. A kiedy przestałam, zajęłam się sobą. Nagle zatrzymałam się jakby w pół ruchu. Usiadłam na kanapie i zaczęłam słuchać swojego wewnętrznego głosu. Podjęłam się „pracy z procesem”. Na moją wewnętrzną scenę wszedł Osho, Gurdzijew, Castaneda. Medytacja stała się dla mnie codziennością. Przez chwilę żyłam w swego rodzaju ciszy, by z niej mógł narodzić się mój prawdziwy głos.
Miałam zaledwie 25 lat. Poczułam radość życia. Noa i jej „SPACE” (Gimme wide open space, with the sun and the rain in my hair and the wind in my face, oh) zaczęła grać w moim sercu i głowie. Poczułam, że chcę śpiewać, ale już inaczej – dla przyjemności, dla piękna, dla celebracji chwili. Między innymi z tego powodu zaczęłam szukać różnych, niekoniecznie klasycznych sposobów śpiewania.
Pierwsza była Olga Szwajgier, która nalegała na tzw. „fałszowanie” (czyli używane w etnicznej muzyce mikrotony) i śpiewanie do wewnętrznego dziecka. Poruszane przez nią tematy bardzo mnie zainspirowały i otworzyły na bawienie się własnymi dźwiękami. Mniej więcej w tamtym czasie zamieszkałam z „Moją Drugą Wielką Miłością” w dużym domu, gdzie natychmiast jedno z pomieszczeń piwnicznych przerobiłam na miejsce regularnych „dżemików”. Tam – na warszawskim Mokotowie – przez 10 lat co środę otwierałam przestrzeń na muzyczną przygodę.
A moi kolejni nauczyciele śpiewu? No cóż – to wybitni wirtuozi i niezmiernie ciekawi ludzie. Mietek Litwiński z muzyką świata oraz improwizacją, Gendos z Tuwy ze śpiewem gardłowym, Bobby McFerrin z tworzeniem improwizowanych chórów „circle singing”. To były czasy, kiedy śpiewałam dla przyjemności – głównie w oparciu o instrumenty etniczne, ale też w zespołach a cappella z innymi wokalistami. Dla mnie każdy pojedynczy dźwięk tworzył muzykę. Do wtóru z tykającym zegarem, szumem miasta, czy lodówki, dudniącym po szynach tramwajem, stukotem obcasów – śpiewałam… A przy tym grałam na bębnach, na sobie i na didgeridoo.
Gdzieś po drodze współtworzyłam etniczny zespół 'Nell Ambietnes. Zaczęłam też komponować muzykę do filmów reklamowych, dokumentalnych i do teatru. Początkowo nie chciałam śpiewać piosenek. Improwizacja mi wystarczała. Z czasem zaczęłam nabierać ochoty na słowa i historie. Godzinami śpiewałam z Ellą Fitzgerald czy Niną Simone. Śpiewałam też w chórze jazzowym. Nie czułam jednak potrzeby tytułowania samej siebie piosenkarką. Wciąż wolałam improwizować. Zaczynając od ciszy i od uważności rozwijać temat pozbawiony pierwotnej koncepcji. Moje własne muzyczne wariacje.
Aż nadszedł dzień, kiedy słuchając swojej muzyki zaczęłam też słyszeć słowa, które ułożyły się w całą opowieść. „Efekt Motyla” to historia transformacji kobiety z wielkiego miasta, która odkrywa bezsens swojego samotnego życia w biegu i realizowaniu cudzych potrzeb i postanawia odnaleźć szczęście.