Moje ukochane dziecko niedawno skończyło 11 lat.
Jako „wyluzowana”, ale kochająca mama, nie zmuszałam go prawie do niczego.
Szacunek od samego początku – od zaproszenia go do tego świata, przez kolejne etapy życia, rozwoju i edukacji. Słuchałam go, bo wiedziałam, że on wie najlepiej – kim jest i czego naprawdę pragnie.
Starałam się pokazywać, asystować i wspierać, ale nie narzucać narracji.
Fakt – czasem musiałam „docisnąć” – szczególnie, gdy zbliżały się egzaminy do kolejnej klasy, ale edukacja domowa daje duże możliwości uczenia w ciekawy (także dla rodzica) sposób.

Mimo to, przez te wszystkie lata jedno było dla mnie trudne – że Mateo nie był zainteresowany muzyką… Instrumentów miał w domu dużo, ale ich nie chciał. Nie śpiewał. Nie grał. Za to, jak „typowy” chłopak, lubił walczyć – głównie z tatą…
Testosteron…
Cóż…
Choć sama tego zupełnie nie rozumiałam, to mimo wszystko starałam się zrobić przestrzeń także i na to…
(Jak zapewne wiecie – rodzicielstwo to niekończąca się lekcja miłości, zrozumienia i spokoju.
Wspaniała lekcja, bo pokazuje, co naprawdę jesteśmy w stanie zrobić dla drugiego człowieka – po to, żeby on był szczęśliwy.)

Lata mijały…
Nie powiem – trochę mi było przykro, że Mateo nie wybiera muzyki, choć śpiewałam przy nim praktycznie codziennie…
I nagle, jakieś 3 lata temu mój syn zaczął improwizować! Dosłownie z dnia na dzień zaczął muzycznie „lecieć” ze swoimi historiami – czasem ze słowami, czasami bez.

I znów, by nie wprowadzać małemu człowiekowi zbyt wielu zasad – po prostu pokazałam mu film.

„Horton słyszy Ktosia.”

Sam wstęp tego filmu, gdzie łączą się ze sobą dwa światy.

Świat „realny” – pełen zwierząt, czyli świat Hortona, ze światem Ktosia, który funkcjonuje jako spora społeczność na maleńkim pyłku kwiatu… taka równoległa rzeczywistość pełna maluteńkich Ktosiów i ich super-mega ważnych spraw – rodzinnych, społecznych, a nawet politycznych.

(Swoją drogą – uwielbiam ten film i jak go czasem oglądam, to sobie myślę, że z pewnością też mamy wokół siebie takich Hortonów i Ktosiów i że nawiązanie dialogu z nimi wiele by nas mogło nauczyć).

Ale wracając do historii, pokazałam ten film Mateuszkowi, najpierw bez dźwięku i po chwili z dźwiękiem (z muzyką Johna Powella) i okazało się, że dziecku to wystarczyło, by pobudzić jego dziecięcą wyobraźnię i kreatywność. Od tamtego momentu nie tylko słyszę oryginalne fragmenty jego (Mateusza) muzyki, ewidentnie filmowej ale też oglądam komediowe gagi – czasem połączone z muzyką, tańcem.

Kolejny etap samoedukacji mojego dziecka miał miejsce niewiele ponad tydzień temu.
Jako że nadchodzą moje imieniny (tak przy okazji – już dziś życzę wszystkiego najlepszego nie tylko moim imienniczkom, ale także Zuzannom, które świętują razem z nami 24go maja) – to pomyślałam, że kupię sobie w prezencie od samej siebie i mojej rodzinki coś, co od dawna chciałam.

Uku.

Ukulele.

Taka mała hawajska 4-strunowa gitarka, która brzmi jak plumkanie oceanu.

Grała na niej nie tylko Marilyn Monroe, ale też moja super mega bohaterka – Vaiana.

Ta maluteńka gitarka (można ją spokojnie zabierać w podróże) – kusiła mnie przez długie lata. Bo poprzednia, choć naprawdę fajną gitarką była (i też kiedyś ją sobie na imieniny kupiłam) – to właśnie ze względu na gabaryty nie załapała się ani na granie, ani na jechanie ze mną przez świat. Kiedy ją kupiłam, to postanowiliśmy jechać na Karaiby, więc jako początkująca gitarzystka postanowiłam…
Została w Warszawie… grzecznie w futerale, w bezpiecznym miejscu naczekała się na mnie lat kilka…

I to moje nowe ukulele, kupione w asyście zawodowego gitarzysty i mojego starego przyjaciela Tomasza Drachala, zainspirowało mnie też do wymiany strun w tej mojej „starej” gitarze.
Razem z Tomkiem i Mateo poszliśmy do sklepu muzycznego, a kiedy wróciliśmy do domu, to Tomek wymienił mi struny. Najpierw gitara. Potem uku. I nagle moje dziecko w tym całym „moim” procesie – zupełnie niespodziewanie – złapało za moją gitarę i nie mogło się od niej oderwać…

NARESZCIE!!!

Mateo lat 11 i kilka dni – długie, zapuszczone przez siebie samego włosy, edukacja domowa, niemalże zero zasad – zakochał się w graniu i natychmiast postanowił sam sobie kupić SWOJĄ pierwszą gitarę co faktycznie miało miejsce 2 dni później.
Czuję, że dokładnie dla takich chwil się żyje!!!

Dziś siedzimy sobie razem i uczymy się grać.
Przed wyjazdem na Karaiby wzięłam mniej więcej 5 lekcji, więc praktycznie jestem na tym samym poziomie z moim dorastającym synem.

Jak mi dobrze!!!!!!!!!!!

Na zdjęciu nasza domowa kolekcja instrumentów strunowych – od lewej:
– Moja pierwsza „gitarka”, którą kupiłam w Indonezji, na wyspie Sumba, kiedy w zaawansowanej ciąży byliśmy z Mateo w podróży.
– Pierwsza gitara Mateo.
– Moja gitara – choć „stara”, to naprawdę bardzo nowa.
– I UKU 

PS – Mateo jako już osoba publiczna (podróżnik i autor książki „Mateusz na tropie św. Graala”) – autoryzował ten tekst