Niektórzy wiedzą już o mnie co nieco – głównie w kontekście muzyki i podróży. Dziś będzie o kobiecości i Indianach. I może Was zaskoczy ten tekst, ale bez niego nigdy się nie dowiecie, jaka naprawdę jestem.

Zacznę od tego, że od zawsze miałam bliższy kontakt z kobiecością jako taką niż męskością przynależną moim parterom. Podświadomie odczuwałam głęboką więź z przyjaciółkami, którą dziś w kręgach kobiet nazywa się „siostrzeństwem”.

Ale… po kolei…

Ponad 20 lat temu dowiedziałam się o jednej z najświętszych ceremonii Indian Prerii, jaką jest Taniec Słońca. Przez wiele lat Taniec Słońca był zakazany i robiono go w ukryciu. Mamy jednak to szczęście, że żyjemy w bardzo ciekawych i przełomowych czasach, dlatego po pięciuset latach od przybycia Kolumba do Ameryki (w latach 90-tych zeszłego wieku) niektórzy Indianie zaczęli się otwierać na inne rasy i dzielić się z nami swoją wiedzą.

Jeden z moich indiańskich nauczycieli, Chief Moon właśnie taką pracę podjął i dzieli się tradycją Indian. Na Taniec Słońca, który prowadzi w Albercie w rezerwacie Czarnych Stóp, przyjmuje osoby, które są gotowe wziąć udział w tym rytuale. W tym czasie tańczymy wokół Świętego Drzewa i modlimy za świat. Nie jemy i nie pijemy przez 4 dni i 4 noce. Ten proces należy powtórzyć minimum 4 razy w życiu. Mężczyźni dodatkowo skaryfikują się, by „oddać krew”. Na klatce piersiowej wykonywane są rytualne nacięcia, przez które przetyka się drewniane kołeczki – do nich przywiązuje się grube liny, które z kolei przywiązane są do Świętego Drzewa. Czwartego dnia, u kresu ceremonii, mężczyźni odrywają się od Świętego Drzewa, a naciągnięte liny rozdzierają ich skórę przebitą kołkami.

Kiedy dowiedziałam się o ceremonii Tańca Słońca, praktycznie natychmiast poczułam, że tak właśnie chcę się modlić, że to jest moja ścieżka. Miałam to zrobić w wersji kobiecej, mniej brutalnej, czyli bez skaryfikacji. Rok później w indiańskim rezerwacie Blood Reserve w Kanadzie zrealizowałam to pragnienie.

Wraz z Indianami z plemienia Czarne Stopy zatańczyłam i zostałam przez nich zaadoptowana. W sumie 4 razy brałam udział w ceremonii bez jedzenia i picia, a potem jeszcze 2 razy, kiedy uczyłam się na „bishopa” – osobę, która taką ceremonię prowadzi (wtedy mogłam jeść i pić, by mieć siłę na pomaganie innym Tancerzom).

O ile wiem, jestem dotąd jedyną Polką, która stała się nie tylko Tancerką Słońca, ale też pomaga w prowadzeniu ceremonii. Ale… co ciekawe – mój pierwszy Taniec Słońca na swój sposób okazał się „Tańcem Księżyca”, bo gdy dojechałam do rezerwatu*, to podczas czterodniowego przygotowania do ceremonii przybyła do mnie niespodziewania „Babcia Księżyc”. Kobiety już pewnie wiedzą, co mogę mieć na myśli. Księżyc przez dwadzieścia osiem dni okrąża Ziemię i przechodzi transformację podobną do naszego miesięcznego cyklu, dlatego to właśnie jej – „Babci Księżyc” – jest przypisywana symbolika kobiecego cyklu. Tamtego dnia po prostu dostałam miesiączkę.

Na poziomie europejskiej codzienności, czyli w normalnych warunkach, nie byłoby tu ani tematu, ani dramatu, ale to nie były normalne warunki. Miałam przecież tańczyć za kilka dni, a tu powiedziano mi nagle, że nie mogę tego zrobić ze wszystkimi, że przyjdzie mi zatańczyć samotnie, na wzgórzu, że mam być z dala od pozostałych uczestników.

Moją pierwszą myślą było, że to niesprawiedliwe, że przygotowywałam się w domu przez cały miniony rok wykonując m.in. dwukrotnie czterodniowe głodówki, że jechałam z Nowego Jorku autostopem przez ponad tydzień, co było dość wyczerpującym doświadczeniem, że to wszystko jest po prostu nie fair i tyle. Z czasem dołączyła do tego kolejna myśl: „JESTEM NIECZYSTA”…

Ale tuż przed ceremonią, jeden Indianin ze starszyzny – Two Crow powiedział mi: „To wspaniale! Będziesz miała mocny czas!” Zaraz potem z mieszanymi uczuciami, ale też z pokorą przeniosłam się na cztery dni na wzgórze oddalone od głównego miejsca ceremonii. Tańczyłam na boso w samotności. Z oddali słyszałam bębny i śpiewy. Z nikim nie rozmawiałam. Nie jadłam. Nie piłam. Okadzałam się dymem szałwii. Modliłam się i umierałam. Bo przecież jeśli nie pijesz przez tak długi czas, to słabniesz i jesteś na granicy omdlenia, czyli w gruncie rzeczy coraz bliżej śmierci. Ten dyskomfort ciała stanowi ofiarę, jaką płacimy za cuda, o które prosimy.

Ale coś mi się nie do końca wydawało klarowne. Chrześcijańska koncepcja nieczystości pozostawała w niezgodzie z sensem całego rytuału Tańca Słońca i z tym, co powiedział Two Crow. Ale dlaczego nie pozwolili mi przebywać z innymi? Co ze mną było nie tak? Z jakiego powodu uznano mnie niegodną tańczenia w kręgu?

Zaraz po ceremonii autostopem przejechałam Stany Zjednoczone w dół – do Nowego Meksyku, by pobrać nauki od żony Two Crowa – Luny, która pomogła mi zrozumieć, kim naprawdę jestem. Prowadząc mnie kolejno przez fazy księżyca, żeńskie archetypy (baśnie i mity), kobiecą fizjologię i miesiączkę, siostrzeństwo i matriarchat, kontakt z przyrodą i żywiołami, a także z duchami przodków – Luna pomogła mi podjąć głęboki dialog z samą sobą, z własną pierwotną kobiecością.

Dowiedziałam się wtedy, że wg Indian miesiączka jest czasem mocy i że właśnie dlatego nie mogłam tańczyć z innymi Tancerzami – bo moja duchowa siła była wtedy tak potężna, że mogłabym pochłonąć całą energię rytuału dla siebie – przez co nikt inny poza mną nie doświadczyłby czegokolwiek wyjątkowego. To zdarzenie i ta wiedza zmieniły moje rozumienie nie tylko kobiecego comiesięcznego cyklu (dzięki któremu możemy ciągle możemy doświadczać przemian), ale też kobiecości pod każdym względem.

Od tamtego wydarzenia pogłębiam moją naturalną więź z kobietami – wspomniane wcześniej „siostrzeństwo”. Wiem, że my, kobiety, rozumiemy swoje potrzeby, bo są one na jakimś poziomie takie same i będąc na różnych etapach rozwoju możemy dawać sobie wsparcie.

Poczułam też, że to był prezent – taki bonus – za to, że postanowiłam z rdzennymi Indianami pomodlić się za świat. Dzięki temu doświadczyłam inicjacji, wprowadzono mnie do świata świadomych swej mocy kobiet. Od tamtego czasu – od ponad 19 lat dzielę się tą wiedzą z „siostrami” na całym świecie. Opowiadam o tym, że nasze ciała są święte, że są naszą świątynią. Że dzięki nim nie tylko możemy kreować nowe życie, ale też możemy wzrastać. Że czas miesiączki jest dla nas czasem mocy. Że dla nas to szamański czas.

Jak mawiają Indianie:

„TO ALL MY RELATIONS”
_________

* Miejsce, w którym doświadczyłam spotkania z mocą kobiecej krwi to Blood Reserve (Rezerwat Krwi), który znajduje się tuż nad Belly River (Rzeka Łona/Brzucha), a prowadzący naszą ceremonię wódz to Chief Moon (Wódz Księżyc).

Inicjacja – słowo, które zgodnie z encyklopedią zawiera kilka znaczeń, np. jest ceremonia przyjęcia nowego członka, lub obrzędu przejścia na kolejny, wyższy poziom wtajemniczenia.

Transformacja, której wtedy doświadczyłam, stała się bardzo ważnym i na swój sposób przełomowym wydarzeniem w moim życiu. Indianie taki proces nazywają ceremonią przejścia, która staje się zwrotnym momentem, rytuałem otwierającym nas na coś nowego i zmieniającym wszystko, co było dotąd – po której nie ma już powrotu do tego co stare.