
Dla mnie zatrzymał się tu czas.
Moje miasto.
Gdynia.
Najpierw było podwórko pełne dzieci. W czteroklatkowym bloku praktycznie w każdym mieszkaniu jedno, dwoje lub trójka – co jak kiedyś policzyłam, stworzyło plemię ponad 100 rówieśników.
Proste zabawy, w które bawiliśmy się godzinami – gra w kapsle, skakanka, guma, berek, zabawa w chowanego, huśtawki i trzepak. I jeszcze tajemne „sekrety”, czyli wykopane w ziemi dołki, w których układaliśmy ciekawe znaleziska – np. jakiś obrazek z Kaczorem Donaldem z „balonówki”, lub kwiaty. Przykryte kawałkiem potłuczonego szkła zasypywaliśmy „sekrety” ziemią, by je po jakimś czasie odszukać.
Po drugiej stronie ulicy las i rzeczka, a zimą pobliskie górki, z których zjeżdżałam na sankach i nierzadko wracałam do domu przemoczona do suchej nitki…
RAJ…
A potem zaczęłam eksplorować sąsiednie podwórka i okolice.
Nikt mnie do tego nie namawiał – po prostu „musiałam”.
Na rowerze – w tajemnicy przed rodzicami – wypuszczałam się coraz dalej – w poczuciu, że nie jestem już grzeczną dziewczynką z podwórka. Że już nikt nie ma mnie „na oku”. Że nie wiadomo, co się przydarzy i co najważniejsze – że muszę o siebie zadbać sama.
Do dziś czuję ten dreszczyk emocji, kiedy zaczęłam badać „ziemię nieznaną”.
Podwórko zamieniłam na przesiadywanie nad morzem i wielogodzinne szwędanie się po centrum miasta w poszukiwaniu kultury. To był czas, kiedy do Gdyni wraz z marynarzami ,,przypływały” ciekawe nowe winyle, a ci, którzy mieli farta chadzali po Świętojańskiej ostentacyjnie trzymając je
pod pachą. Gdynia żyła muzyką. Gdynia była muzyką. Festiwale i koncerty odbywały się codziennie. Prawie każdy grał w jakimś zespole… Spotykanych ludzi z łatwością zaczepiałam i poszerzałam krąg znajomych, by przyłączyć się do show biznesu, kiedy miałam 16 lat. A potem z Gdyni pojechałam dalej – do Sopotu, do Gdańska, do Londynu i do Warszawy, gdzie utknęłam na dobre…
Spędziłam w Warszawie połowę swojego życia i muszę przyznać, że niewątpliwie dała mi kilka dobrych rzeczy – rodzinę, wspaniałych przyjaciół, kolejne wyjazdy dalej w świat, ale sama Stolica, niestety, nie zachwyciła mnie nigdy… po prostu nie ma szans, bo gdy przyjeżdżam do mojego rodzinnego miasta to wystarczy, że usłyszę krzyki mew, a natychmiast powracam do „domu” – do miejsca, w którym uczyłam się wolności, zaufania i otwarcia na świat.
Jestem Gdyni przeogromnie wdzięczna.